poniedziałek, 7 stycznia 2013

SZKOLNE GROSZKI




Wciśnięta miedzy inne, dziecięce ubranka wisi sukienka
dla dziewczynki, granatowa w białe groszki. Okrągły kołnierzyk jest obszyty białą koronką. Wygląda nieśmiało, zwłaszcza, że przed nią
i za nią wiszą dwie kurteczki w intensywnych barwach.
Jedna czerwona, z jakimś napisem, a druga żółta, z kapturem obszytym różowym futerkiem.
Chyba ktoś niedbale odwiesił sukienkę w niewłaściwe miejsce.
Mimo wszystkich trudności w wyeksponowaniu się, została zauważona przez skromnie ubraną młodą kobietę. Sukienka
już wyciągnięta na zewnątrz leży na innych wieszakach,
a kobieta w szarym płaszczu, uważnie się jej przygląda.
***










Był początek października. Kanada jest piękna o tej porze roku. Świt rozświetlił szczyty gór w jednej czwartej ich wysokości, reszta pozostawała w szafirowej czerni. Wilk przeciągnął się prostując łapy
i wypinając zad jak zwykły pies domowy. Był samotnym, młodym samcem.
Przed nim rozpościerał się jeden z najpiękniejszych widoków świata. Kolorowe szaleństwo jesieni przeglądało się w spokojnym lustrze jeziora. Daleko nad brzegiem stało kilka domów. Tam mieszkali ludzie. Bał się człowieka stamtąd. Często czuł jego zapach, słyszał trzask łamanych gałęzi, kiedy przedzierał się przez las. Potem ciszę rozdzierał okropny dźwięk i łomot upadającego drzewa. Wilk wtedy uciekał dalej i wyżej, gdzie odzyskiwał ciszę.
Zimą, zachęcony długim okresem spokoju, podchodził bliżej. Kiedyś udało mu się porwać kota, który nieostrożnie podszedł za blisko.
W oknach wieczorami paliło się pomarańczowe światło. Tańczyły jakieś cienie. Pies szczekał na wszelki wypadek. Widział krzątającą się kobietę i biegające dzieci. Tego ranka słońce wstawało dłużej, leniwie rozpoczęło swoją wędrówkę cieni. Robiło się coraz cieplej
i jaśniej.
*

W domu, pierwsza wstała kobieta. Narzuciwszy na siebie szlafrok, zeszła po schodach na dół do kuchni. Podpaliła gaz w kuchence i postawiła na niej czajnik z wodą. Potem ze szmatki wyjęła chleb. Kroiła kromki układając je z boku. Dużo kromek. Smarowała je masłem i do każdej wkładała kawałek sera. Zlepiała je i owijała w papier śniadaniowy. Pięć kanapek plus jabłko pakowała specjalnie dla męża. Czasem w zimne dni dokładała termos z gorącą herbatą. Zagwizdał czajnik.
To był sygnał dla niego. Po chwili pojawił się w kuchni ziewając
i czochrając włosy na głowie.
- Dzisiaj wrócę wcześniej. Mam ze dwa dni wolne. Będę już o piątej. Nadrobiliśmy trochę z wyrębem.
- To dobrze. Potem pojedziemy do miasta kupić jakieś ubrania dla dzieci. Dianah ma szóste urodziny za tydzień, chłopcy wyrośli z kurtek… ty też masz już wszystkie koszule podarte.
Pojechali starym jeepem do Chicoutimi. Oprócz koszul i jedzenia, kupili dla Dianah sukienkę. Wisiała, jako jedyna w sklepie, granatowa w białe groszki. Ozdobiona kołnierzykiem z białą koronką, wyglądała bardzo strojnie i dostojnie. Zapakowano ją w jedyny posiadany arkusz kolorowanego papieru.
 Miasteczko było niewielkie, przecinała je jedna czteropasmowa ulica. Dookoła była plątanina uliczek z małymi domkami. Sklepy nie były zbyt okazałe. Można było kupić w nich to, co niezbędne do przeżycia dla rodzin farmerów, drwali
i traperów. Nieopodal znajdował się sklep dla wędkarzy, zaopatrzony całkiem dostatnio, i drugi z butami, koszulami w czerwoną kratę, podstawowymi artykułami gospodarczymi, kosmetykami
i niewieloma artykułami zbytku.
Widocznie komuś sukienka dla dziewczynki przestała się podobać
i najzwyczajniej wstawił ją w komis. Cena nie była wygórowana, a biedni nie kupują ubrań, których się szybko wyrasta. W tym jednak przypadku, oni chcieli dla swojej jedynej córeczki kupić coś specjalnego. To ich najmłodsze i pewnie już ostatnie dziecko.
Dianah przyszła na świat, kiedy Emma miała już trzydzieści dziewięć lat. Chłopcy są już duzi mają po dziesięć i trzynaście lat. Do domu przyjeżdżają jedynie w wakacje. Uczą się w szkole z internatem
w Jonquiere, bo w pobliżu ich domu nie ma ani szkoły, ani kościoła, ani banku. Jest tylko las, góry na horyzoncie i jezioro Kenogami.
Był już wieczór, kiedy wracali jak zawsze tą samą drogą 175, potem już wąską drożyną przez las. O tej porze ruch w tę stronę był niewielki. Stary silnik terkotał, ale kręcił się jeszcze jak dziarski staruszek.
- Co nic nie mówisz? – Spytał  Jeremy.
- A tak sobie myślę, że ta nasza mała taka grzeczna. Pewnie teraz siedzi i rysuje foki. Ona się boi, wiesz? Ale wtedy rysuje zwierzęta
i mówiła mi, że one ją obronią, gdyby jakiś wilk przyszedł. Popatrz siedzi dziecko samiutkie w domu już cztery godziny! Zawsze się boję! Wiesz?
- Czego? Wilk jej nie zje. Nie bój się. Zapałki pochowałem, noże też.
*

Zapadał zmierzch. To ta pora dnia, kiedy niebo szafirowieje a drzewa wyglądają jakby je wycięto z czarnego papieru.
Wilk podszedł aż pod samo ogrodzenie, zainteresowany światłem, jakie padało
z jedynego oświetlonego okna. W nim czarno rysowała się sylwetka dziewczynki. Ona też patrzyła na niego. Mimo zmierzchu widziała go dokładnie. Miał wilczą szaro-czarną sierść, wielki łeb i mądre oczy.
W pewnej chwili obrócił głowę w stronę drogi i błyskawicznie zniknął wśród drzew. Po chwili słychać było terkot jeepowego silnika.
Mama z tatą wypakowywali zakupy, kiedy Dianah wybiegła krzycząc:
- Mamo tu był ten czarny wilk, patrzył na mnie, ale nie chciał mnie zjeść! On jest przyjacielem, tak mi powiedział!
- Dianah, co ty opowiadasz! Mówiłam ci, żebyś się nie zbliżała do okna ani drzwi, a ty mnie nie słuchasz.
- Oj tam! Nie bój się córeczko, jak chcesz to go zastrzelę!
- O, co to, to nie! Nie zgadzam się! To dobry wilk! On przynosi szczęście! Nie pozwalam!
- No dobrze, nie zastrzelę, ale na pewno pogonię! – Powiedział Jeremy podnosząc skrzynkę pełną paczuszek z ziemi. – Niedługo Twoje urodziny, będziesz miała w domu tort i prezent, więc bądź grzeczna, bo wszystko odwołam!
To był niepodważalny argument i Dianah cichutko na paluszkach wróciła do domu.
Emma zajęła się rozpakowywaniem zakupów i chowaniem ich do domowej spiżarni, Jeremy usiadł przy stole ze szklanką Gingera
a Dianah zaczęła zbierać ze stołu swoje rysunki.
- Bardzo dużo dzisiaj narysowałam. A potwory wcale nie chciały przegonić tego wilka!
Z kuchni było słychać stukanie garnkami. Emma przygotowywała szybką kolację.
Cisza, jaka zapada nocą w ich domu jest tak głęboka, że niemal słychać szum przepływającej krwi. W dzień jeszcze jezioro wydaje odgłosy falowania wody, ptaki nie tak jak wiosną, jeszcze czasem śpiewają, ale nocą wszystko otula bezdźwięczna wata.
Kiedy nie można zasnąć, bo myśli rozbijają zwyczajny rytm, jedynie rozmowa lub miłość mogą tę ciszę ożywić. W przypadku Jerem’ego
i Emmy miłość stała się wyjątkiem, codzienność i praca tak wyczerpywały ich oboje, że zasypiali, gdy tylko otulili ramię kocem. Dzisiaj było inaczej. Emma miała przed oczami miasteczko, domy, cienką, śpiczastą iglicę kościoła i maleńki domek na skałce. Sklepy pokazywały, co się nosi w „eleganckim” świecie, poza dresem
i rozpiętą koszulą.
- Widziałeś ten pomarańczowy sweterek na wystawie? – spytała Emma.
- Tak. – odpowiedział, nie mając najmniejszego pojęcia, jaki sweterek i na jakiej wystawie.
- Nie był drogi. Był z wyprzedaży. Cały czas o nim myślę. Byłoby dobrze go mieć na urodziny Dianah. Wiesz, będzie Henson i Polasky. One się wystroją a ja?
- To czemu nie powiedziałaś mi tego jak byliśmy w Chicoutimi? Teraz to mówisz?
- Bo… nie wiedziałam, czy chcę. Albo nie! Myślałam, że za dużo wydamy, ale nie wydaliśmy za dużo, prawda?
- Cała baba! Dobrze, pojedziemy tam jutro. Przypomniałem sobie,
że nie kupiłem losu na loterię. Ale weźmiemy Dianah. Nie chcę, żeby znów siedziała sama. Dziecko głupieje.
Emma westchnęła zadowolona i natychmiast prawie usnęła. We śnie była znów małą dziewczynką w żółtym sweterku z zielonym karczkiem, który podarowała jej babcia. – Jajecznica ze szczypiorkiem – tak go nazwała.
*

Poranek zobaczył rodzinę Fishmanów jak wstają, ubierają się, mała Dianah szczebiocze, nie mogąc uwierzyć, że jedzie do miasteczka. Zjadła całą miseczkę płatków i czekała na progu domu. Ojciec wziął ją na ręce i posadził z tyłu samochodu przypinając pasami. Ruszyli.
Dianah patrzyła przez okno. Wydawało jej się, że obok coś przemyka lasem w tym samym, co oni kierunku, ale to działo się tak szybko, że obraz zamazywał się i nie można było dojrzeć żadnego szczegółu.
Miasteczko dla Dianah było wielkomiejskim zaczarowanym miejscem. Nie wiedziała, w którą szybę samochodu patrzeć, by niczego nie pominąć. Kolorowe napisy, samochody, szeroka główna ulica, szybkość, z jaką jechali, wszystko było jak film w telewizorze.
- No i jak Dianah, wszystko w porządku? Nie masz mdłości? – Spytała mama.
- Nie… ale jedźmy wolniej – poprosiła mając nadzieję, że więcej wtedy zobaczy.
Długo jechali bulwarem Talbot, aby w końcu skręcić w mała uliczkę w prawo. Ojciec wysiadł z samochodu i otworzył tylne drzwi.
- No jak mała? Chcesz wysiąść?
- Pewnie!
Buty dziwnie się czuły na twardej powierzchni z kostki brukowej. Zazwyczaj biegały w lesie po trawie i szyszkach cicho, prawie bezszelestnie.
Tutaj wydawały stukające dźwięki, skrzypiały piaskiem i kamyczkami. Trawa też nie rosła sobie swobodnie. Przycinali jej włosy, aby była gęściejsza.
- Ciekawe, dlaczego moje nie robą się tak gęste od przycinania – pomyślała Dianah.
Oszklone drzwi sklepu otworzyły się przed nimi i na zewnątrz wydobyła się jakaś melodia. Mama skierowała się do działu, gdzie wisiały damskie ubrania. Po chwili trzymała w ręku wieszak z pomarańczowym sweterkiem.
- Jeremy, chodź popatrz. Warto?
- Mnie się nie podoba kolor. Ale jak chcesz! Nie ma nic mniej kolorowego?
- A dlaczego mam być ciągle szara i bura? Niech mnie zobaczą w kolorowym ubraniu, one pewnie przyjdą na buro! No.. może masz trochę racji, to przesada z tym kolorem. – Proszę pani, czy macie ten sam, ale w trochę innym kolorze?
Wychodzili ze sklepu, drzwi zamknęły się same a muzyka schowała się do środka. Mama niosła papierową, kolorowa torbę a w niej taki sam sweterek, ale w delikatnie różowym kolorze. Była szczęśliwa.
- Jeremy, nawet nie wiesz jak się cieszę! Kobieta od czasu do czasu musi sobie coś kupić, bo inaczej zwariuje! -  powiedziała śmiejąc się.
Dianah rzadko widziała ją z takim uśmiechem. Jej też udzielił się radosny nastrój, bo zaczęła, idąc podskakiwać, a buty już przyzwyczaiły się do twardego podłoża.
Teraz Jeremy zaprowadził je obie do innego sklepiku, w którym były gazety i książki.
- Tato kup mi książeczkę do kolorowania i kredki – poprosiła.
Na ladzie stała dziwna maszyna, na której wymalowano czerwony liść i napis.
- Co tu jest napisane?
- Lotto 6/49 – odpowiedziała mama. – Tata chce wygrać wielkie pieniądze i kupić dom na południu Francji w Europie. To jego marzenie.
- I za taką karteczkę dostanie te pieniądze?
- Tak, jak trafi numerki.
- A skąd tata wie, jakie numerki są dobre?
- Właśnie tata nie wie, przypuszcza, że te, co podał, jak zgadnie
to wygra!
To był piękny dzień. Emma miała sweterek, Dianah książeczkę
i kredki, Jeremy szansę na miliony. Nawet pogoda była świeża
i słoneczna. Kanadyjska jesień była w pełnej krasie.
- Zwolniłam ze szkoły na trzy dni Lucasa i Gabriela. Na urodziny Dianah. Przyjadą, będziemy wszyscy. Cieszycie się?
Dianah zaczęła klaskać i piszczeć z radości. Nie widziała swoich braci
już od jakiegoś czasu. Z nimi czuła się tak bezpiecznie. Zabierali ją na wyprawy jeziorowe na wędkowanie, albo traperskie na pobliskie skałki. Czasem dopuszczali do gry w piłkę.
Wszyscy troje byli do siebie podobni. Wszyscy brązowowłosi, długonodzy i zielonoocy. Dianah miała trochę jaśniejsze włosy, ale z wiekiem, jak i braciom, ściemnieją. Od razu można było mieć pewność, że to rodzeństwo. Geny chyba po ojcu okazały się silniejsze niż te po matce, a Jeremy był pięknym drwalem.
Teraz, kiedy pokój braci był pusty, Dianah lubiła tam przebywać. Wszystko pachniało chłopakami, gumą kół roweru, który musiał koniecznie stać w ich sypialni, jakieś skarby w pudełkach, jak zardzewiałe części od nie-wiadomo-czego, proce i kamyki, strzały z patyków i kamiennych grotów, kilka książek o Afryce i samochodach.
Czasem kładła się na ich łóżkach i wyobrażała sobie, że jest właśnie tym bratem, na którego łóżku leży. Widziała na suficie plamki od rzucanej gumy do żucia a może jeszcze-czegoś-innego.
Za parę dni ma urodziny. Przyjdą goście, będą obaj bracia. Będzie tort, który upiecze mama, muzyka, rodzice będą weseli i gadatliwi, będzie fajnie! – Pomyślała. Sukienka w białe groszki wisiała w jej pokoju oczekując na występ.
Następnego dnia rankiem pogoda była mglista, a to oznaczało, że koło południa zaświeci słońce. Ojciec poszedł do lasu. Patrzyła jak oddala się w swojej wiecznej koszuli w czerwoną kratę, trzymając
w jednej ręce żółty kask a w drugiej potężną siekierę. Szedł ścieżką pod górę w stronę leśnej drogi skąd reszta drwali w jeepie zabierała go na miejsce wyrębu. Tam czekały na nich ogromne maszyny do cięcia drzew i inne jak trzy-pazury-smoka łapiące i podnoszące ścięte kłody pod piły tnące je na mniejsze kawałki.
Tylko raz mała była tam z matką, kiedy ojciec zapomniał śniadania. Nigdy więcej nie chciała tam iść. Potem płakała w nocy, bo przecież drzewa to boli. One maja duszę, sama ją słyszała, gdy przyłożyła ucho do pnia.
Na ich podwórzu rosły trzy świerki i jedna brzoza. Z brzozy można było odedrzeć białą skórkę, ale to nie było dla brzozy przykre. Drzewo dzieliło się z Dianah, aby ta mogła napisać na niej liścik do aniołka. 
- Mamo, czy mogę sobie rysować na dworze?
- Dobrze, załóż kurteczkę i nie siedź długo, bo jest trochę chłodno.
Dianah siadła na ławeczce, którą ojciec wyciosał sam z pnia drzewa i wielkiego, okrągłego, drewnianego plastra po bardzo grubym drzewie, który był blatem stołu. Przez otwarte okno kuchni Emma mogła widzieć córeczkę i jednocześnie zmywać po śniadaniu.
Wilk czuł wyraźny zapach dziewczynki. Dla upewnienia się otworzył lekko pysk. Czarna, wilgotna skóra na nosie marszczyła się, nozdrza rozdymały się lekko, wilk już wiedział, że ona tu gdzieś jest. Jak mgła całkiem opadnie na pewno ją zobaczy.

Słońce zaczęło przedzierać się przez coraz rzadsze kłębki oparu. Włosy dziewczynki świeciły złoto, siedziała kiwając jedna nogą i coś rysując na kartce. Zobaczył ją pierwszy. Zamarł w bezruchu, bo był tuż tuż za prymitywnym ogrodzeniem.
Nie była dla niego zdobyczą. Była czymś dziwnym, ciekawym. Miał wrażenie, że ma coś wspólnego z jego byłą watahą, ale nie wiedział, co. Wygląd, nie. Zapach, nie. Coś ich łączyło. Znał ją.
Teraz ona zatrzymała na nim wzrok. Patrzyła okrągłymi oczami zdziwiona jego obecnością, ale bez strachu.
- Jesteś wilku! Nie ruszaj się, to cię narysuję!
Jej głos brzmiał jak jakieś śpiewanie ptaków, które wiosną szalały w lesie. Nie miał w sobie groźby i strachu. Wilk siedział nieruchomo.
-  Dianah, wracaj do domu, na pewno już ci zimno!
- Tak mamo, ale teraz rysuję wilka! On tu jest zobacz!
W ciągu ułamka sekundy wilk zniknął.
- Co ja mam z tobą! Gdzie ten wilk? Nie ma nigdzie! Wracaj do domu natychmiast!
Dianah wbiegła do kuchni trzymając rysunek.
- Zobacz, tu go narysowałam, a on siedział i nic nie mówił! To mój kolega!
Rzeczywiście na kartce było coś podobnego do wilka. Miało stojące uszy i ogon, który leżał na kilkoma kreskami zaznaczonej trawie.
- Jak wilk może być kolegą człowieka? Przecież zaraz by go pożarł!
Co za głupstwa opowiadasz moje dziecko!
- Ja naprawdę widziałam go, on jest dobry wilk i nie je ludzi.
- Tylko jajecznicę ze szczypiorkiem! – roześmiała się mama. – Chodź przymierzymy sukienkę, czy oby w sam raz.
Sukienka była trochę za duża, ale mama dopasowała do niej błękitna szarfę, przepasała Dianah w pasie i zawiązała z tyłu śliczną kokardę.
- Będzie dobrze, troszkę za długa, ale zaraz do niej dorośniesz.
Tego wieczoru, Dianah odpięła z pokoju braci jedna pinezkę
i przypięła swój rysunek wilka nad łóżkiem. Teraz mogła na niego patrzeć do woli a on usypiał ją machnięciami ogona.
*

W przeddzień urodzin, wieczorem przyjechali bracia. Lucas starszy brat miał pod nosem ciemny meszek, którego zazdrościł mu młodszy Gabriel.
Obaj wydawali się więksi i powolniejsi niż te dwa chłopaki ganiające po lesie, wrzeszczący i tłukący się nawzajem. Siedzieli grzecznie przy kolacji, na którą mama specjalnie dla nich upiekła rybę ze słodką papryką, sosem z oliwy i mąki, z dodatkiem zielonego groszku.
Po kolacji ojciec pijąc whisky pytał ich o warunki w szkole, o stopnie z różnych przedmiotów, a oni grzecznie odpowiadali jakby nadal tu panował internatowy reżim. Byli zadowoleni, mimo oderwania od rodzinnego domu. Podobało im się życie w miasteczku. Obaj chcieli pracować już w mieście. Gabriel chciał być mechanikiem samochodowym a Lucas wolał pracę urzędnika w eleganckim garniturze.
Na chwilę przed zaśnięciem, Dianah jeszcze słyszała braci w pokoju obok, a potem zapadła w niebyt.
*

Znowu obudziła się o świcie. Znowu ranek był mglisty jakby jeszcze ucinał sobie króciutką drzemkę. Ogrodzenie podwórka wyglądało jak ciemniejsze kreski na szarym tle mgły.
– Ciekawe, czy wilk tam jest – pomyślała. Założyła ciepłe kapcie, niebieską kurtkę i różowy szalik. Drzwi wejściowe lekko skrzypnęły, Dianah stała przez chwilę nasłuchując, czy ktoś się nie obudził. Zamknęła dokładnie drzwi za sobą.
Kiedy zbliżała się do furtki ogrodzenie nabierało kontrastu, można było nawet dojrzeć ścieżkę do ich domu. Na ścieżce siedział wilk. Na jej widok wstał wyciągając szyję i lekko przekrzywiając głowę. Dianach zrobiła to samo. Wyciągnęła do wilka rękę. Ten przysiadł i podniósł jedną łapę. To było śmieszne!
Po chwili wilk wstał i zaczął iść w stronę lasu. Przystanął i spojrzał do tyłu na Dianah, jakby chciał powiedzieć:
- Chodź za mną, pokażę ci najpiękniejsze miejsce na ziemi! – powiedział to bez słów, liter. Mówił do wewnątrz, ale Dianah go rozumiała.
- Jakie to miejsce? – spytała głosem, bo inaczej nie potrafiła.
- Na samym szczycie wielkiej góry jest ciepło, rosną damasceńskie róże, a z tarasu widać cały świat. Nawet dom słońca i księżyca. Jest tam już kilka dziewczynek, będziesz miała koleżanki. Nic nie trzeba robić. Masz to, o czym pomyślisz….
Dianah nawet nie musiała wyrazić zgody, ona już szła za wilkiem słuchając jego opowieści o najcudowniejszym miejscu na ziemi. Po chwili oboje zniknęli we mgle.
Jeszcze widać było zarys domu, ale Dianah pomyślała, że przecież zanim wszyscy wstaną ona zdąży wrócić i opowiedzieć im, co widziała, podczas urodzinowego przyjęcia. Skręcili z głównej ścieżki w ledwo widoczną, prowadzącą pod górę. Mech cicho kładł się pod nogi dziewczynki, wilk stąpał chyba w powietrzu. Jego piękny czarny ogon kiwał się w rytm kroków, tuż przed idącą za nim Dianah. Ścieżka stała się bardziej stroma i kamienista.
- Chwyć się za mój ogon, będzie ci łatwiej iść – powiedział bez słów.
Rzeczywiście, chwyciwszy się poczuła, że jest lżejsza i wystarczy tylko przebierać nogami, aby przesuwać się do przodu.
- Daleko jeszcze?
- Niestety tak. Mamy jeszcze dzień drogi.
Dianah zrobiło się smutno, bo jej plany legły w gruzach. Przez chwilę zawahała się, ale chęć zobaczenia tego cudownego miejsca zwyciężyła. W ciszy lasu rozlegał się jedynie śpiew jakiegoś ptaszka, który leciał przed nimi, jakby ich prowadził. Mijali lesiste pagórki, doliny z rzeczkami, kamienne gołoborza i hale porośnięte trawą. Czas stanął w miejscu.
*

Pierwsza wstała jak zwykle Emma. Poszła najpierw do kuchni, aby nastawić czajnik z wodą. Potem wróciła na górę, aby obudzić Jeremy’ego. Synom pozwoliła jeszcze dłużej pospać. Zajrzała do ich pokoju i z zadowoleniem patrzyła jak obaj jeszcze śpią a wstające słońce przechodzi przez firankę głaszcząc twarz Gabriela. Do pokoju Dianah nie zajrzała, pomyślała, że zawoła ją na uroczyste śniadanie i wszyscy razem zaśpiewają jej urodzinową piosenkę. Najpierw nakryje do śniadania.
Kiedy już wszyscy siedzieli w kuchni przy trochę odświętniej nakrytym stole, Emma stanęła w miejscu i podnosząc oba palce wskazujące do góry powiedziała:
- Stop! Zaczekajcie, przyniosę trochę kwiatków z ogródka!
Po chwili weszła bez kwiatów, ze zdziwieniem w oczach.
- Kto sprawdzał furtkę wczoraj? Jest otwarta! To niebezpieczne! – pobiegła na górę, jakby przeczuła coś strasznego. Po chwili usłyszeli krzyk:
- Dianah! Gdzie jesteś? Dianah! Boże nie ma jej! Dianah!
Tupot kilku nóg na schodach pomieszał się ze szlochem Emmy. Wszyscy stali przed otwartymi drzwiami do pokoju dziewczynki wpatrując się w puste łóżeczko, jakby nie mogli uwierzyć temu, co widzą. Nagle jak jeden organizm wszyscy mężczyźni zbiegli na dół
i wybiegli na podwórze. Emma stała nieruchomo w drzwiach domu.
- Nie może być daleko! – powiedział Jeremy. – Musiała pójść tą ścieżką! Musimy biec!
Najpierw wszyscy biegli w jednym kierunku. Kiedy ścieżka rozwidliła się na dwie, rozdzielili się i przedzierając się przez coraz bardziej gęstniejący las. Co chwila nawoływali się, aby zlokalizować się wzajemnie. Ten, który coś znajdzie ma zagwizdać.
Słońce przeszło już na druga stronę jeziora, kiedy rozległ się gwizd. To Lucas znalazł różowy szalik. Wszyscy skoncentrowali się na jednym kierunku poszukiwań, ale gdy słońce już zaszło i zaczął zapadać zmierzch, doszli do urwiska. Postanowili jutro od świtu zebrać resztę drwali mieszkających niedaleko i dalej kontynuować poszukiwania.
Do poszukiwań dołączyła policja z Chicoutimi z psami a nawet helikopterem. Poszukiwania trwały dwa tygodnie. Poza różowym szalikiem nie znaleziono Dianah ani też nic, co do niej należało. Szukające psy były bardzo zdenerwowane. Czasem biegały w kółko warcząc do niewidzialnego wroga. Potem podejmowały jakiś trop, ale zachowywały się dziwnie. Czasem skakały w górę jakby chciały schwytać ptaka.
*

Dom Fishmanów zamarł. Chłopcy wrócili do internatu, Jeremy znikał na całe dnie w lesie, a Emma chodziła z zapuchniętymi oczami, potarganymi włosami, płacząc co chwila, kiedy patrzyła na otwartą już na zawsze furtkę.
- Kiedy Dianah wróci, musi mieć przecież otwartą!
Było coraz zimniej. Nocą na trawie pojawiał się szron, który roztapiało ledwo ciepłe słońce. Emma siadywała na ogródkowej ławeczce, na której zapamiętała siedzącą Dianah, rysującą wilka.
- No właśnie… wilka. Co ona miała z tym wilkiem? Ciągle o nim mówiła.
- Hej, dzień dobry Emma – rozmyślania przerwała jej  Noemie Polasky, stojąca w furtce.
- Witaj Noemie, tak sobie siedzę i myślę i myślę i myślę…
- Właśnie po to do ciebie przyszłam. Prosić abyś tyle nie myślała.
My też myślimy. Przecież Dianah była… jest bardzo ostrożną dziewczynką. Musiało się zdarzyć coś nieprawdopodobnego. Coś nie z tego świata.
- I o tym w tym momencie myślałam – odpowiedziała Emma. Ona ciągle rysowała wilka, mówiła, że to jej przyjaciel, ja nie zwracałam na to większej uwagi. Dzieci mają taką fantazję! Nawet miała jego rysunek nad łóżkiem! Poczekaj zaraz go przyniosę.
- Wiesz… myślę, że ktoś mógłby nam coś o tym powiedzieć.
- Kto?
- Szaman. Znasz Samuela Drapera? Ten, co mieszka w najdalszej chatce? Wiesz,
że on się dawniej nazywał Anguta i jest synem Savaho. To byli Inuici. Chyba Savaho jeszcze żyje, a jeśli nie to Anguta czyli Samuel też dużo wie. Chodź pójdziemy do niego. Weź ten rysunek i coś, co nosiła Dianah. Pójdziemy tam obie jutro wieczorem jak wróci z wyrębu. Przyjdę po ciebie.
Samuel był wielkoludem. Wszyscy drwale to nie chucherka, ale ten przewyższał każdego. Jego chata była mniejsza od pozostałych
w osadzie, ale też jego potrzeby były mniejsze. Nie miał żony, a po pracy chyba wolał siedzieć w towarzystwie butelczyny whisky niż gderającej kobiety. Nosił długie włosy, podobnie do innych związane w kucyk z tyłu głowy. Siedział przy prawie nieobrobionym stole
i trzymał w ręku rysunek Dianah. W kącie spał kot, który nawet nie zauważył, że ma gości. Było tak cicho, że słychać było szelest kartki w szorstkich rękach Sama.
- Myślę, że jej już nie zobaczycie.
Emma podniosła ręce do ust, a oczach pojawił się wałeczek łez, jakby ten wyrok był jedynym i ostatecznym.
- Zabrał ją Nuliajuk Duch Morza. Nuliajuk był kiedyś dziewczyną, miała poślubić psa, ale wybrała wilka. Jej Ojciec sprowadził wielka burzę, aby utopić ich oboje. Chciał wywrócić kajak, którym płynęli. Wilk utonął. Ona chwyciła się burty i utrzymywała się na powierzchni, więc ojciec odrąbał jej palce, z nich powstały foki
i morsy. Dziewczyna, czyli Nuliejuk przeżyła a Ojciec przemienił ją
w mężczyznę, aby już nigdy nie była dziewczyną. Teraz odtwarza swoją wielką historię miłości do wilka. Wilk zabiera śliczną dziewczynkę i poślubia ją. Żyją pod okiem Ducha Morza… Mój ojciec kiedyś mi to opowiadał i mówił, że kiedyś to się stanie. 
Zamilkł i odłożył rysunek na stół. Wizyta była zakończona.
Emma i Noemie wracały już prawie nocą. Na drodze nagle pojawił się siedzący wilk. Patrzył na nie nieruchomo. One też znieruchomiały. W jednej sekundzie wilk zniknął. Nie odbiegł albo odskoczył, ale zniknął jak bańka mydlana. Kobiety przyśpieszyły jeszcze bardziej. Do domu było już niedaleko.
*
- Emma, gdzieś ty była, zaczynałem znowu mieć to uczucie,
co wtedy!
- Przepraszam, nie mówiłam ci, bo bałam się, że mnie wyśmiejesz. Byłam u szamana.
- Jakiego szamana?! Teraz w dwudziestym pierwszym wieku?! Szaman? Co ci przyszło do głowy!
- Nie, daj spokój, człowiek się czepia różnych pomysłów, aby zrozumieć to, co się stało. Noemie mi poradziła. Byłyśmy tam razem. I muszę Ci powiedzieć, że
to, co usłyszałam wydaje mi się najbardziej prawdopodobne, mimo, że brzmi jak jakaś bajka. To przecież nieprawdopodobne żeby tak sobie poszła po prostu!
Opowiedziała mu historię Samuela, dodając, że czuje się teraz spokojniejsza. Bo lepiej wierzyć w taką niesamowitą historię, lub wyobrażać sobie, że jej Dianah leży gdzieś w szczelinie skalnej, połamana, martwa z pragnienia i głodu.
- Jeśli to daje ci spokój, to dobrze.
Resztę wieczoru spędzili oglądając telewizję. Nic nie mówili. Siedzieli obok siebie a w telewizorze wdzięczyła się jakaś dziennikarka.
Nie było istotne, co mówi. Obrazek ruszał się, był kolorowy i przyciągał uwagę a o to im obojgu chodziło najbardziej.
Oboje od tamtego dnia mieli kłopoty z zaśnięciem, a jeśli już to się udało, budzili się o całkiem nieprawdopodobnych godzinach. Próbowali kłaść się spać wcześniej, albo później, ale i tak czarowna czwarta nad ranem, wtykała im do umysłów kłębiące się myśli, przeganiając sen.
Tej nocy Emma zasnęła nawet szybko, ale sen, który miała, zapamiętała na zawsze.
Szła kamienistą ścieżką jak Czerwony Kapturek, niosąc w koszyczku granatową sukienkę w białe groszki dla Dianah. Była zaproszona do ich pałacu, i pomyślała, że zanim stanie się żoną wilka musi ładnie wyglądać. Bardzo uważała, aby w drodze jej nie zgubić, ale gdy doszła do celu, którego nie pamięta, z przerażeniem odkryła,
że sukienka gdzieś musiała jej wypaść z koszyka.
Była tak zrozpaczona, że chyba musiała krzyczeć, bo obudziła się spocona z suchością w ustach.
Przez chwilę leżała, próbując zobaczyć coś w ciemnościach, ale była to noc bezksiężycowa.   Kiedy zrozumiała, że to był tylko sen, pomyślała, że Dianah pewnie nie potrzebuje tej sukienki, i tym snem dala jej to do zrozumienia.
- Chyba już wariuję – powiedziała do siebie. Poczuła pragnienie
i postanowiła zejść na dół, zrobić sobie herbatę i posiedzieć do brzasku.
Przy stole w kuchni siedział Jeremy. Na stole paliła się mała lampka. Przed nim leżała karteczka.
- Chcesz herbaty albo mleka? – spytała.
Nic nie odpowiedział. Siedział nieruchomo, patrząc przed siebie. Emma zajęła się herbatą. Pozbierała umyte naczynia z suszarki. Odsłoniła firaneczkę w kuchennym oknie wypatrując wschodu słońca. Niestety jeszcze spało. Czajnik zagwizdał nieznośnym dźwiękiem w ciszy domu. Szybko zgasiła płomień gazu a dźwięk wyhamował do zera. Herbata parowała. Emma odwróciła się, aby popatrzeć, co robi Jeremy i zastała go w tej samej pozycji.
- Stało się coś?
- Tak. – odpowiedział. Stało się.
- Co mogło się stać od wczorajszego wieczoru? Boli cię coś? Chory jesteś? Jeremy! Nie siedź tak! Powiedz coś!
- Nie wiem jak ci to powiedzieć. Muszę coś jeszcze sprawdzić. O szóstej otwierają sklep w mieście. Pojedziemy tam teraz, na szósta zdążymy. Zabrał karteczkę ze stołu.
- Co to? Jeremy!
- Ubieraj się, jedziemy!
Droga minęła im w milczeniu. Byli piętnaście minut przed szóstą. Siedzieli w samochodzie, patrząc jak miasteczko budzi się do życia. Latarnie jeszcze świeciły żółtym światłem. Niektóre neony włączały się same fotokomórką. Nieliczne furgonetki i ciężarówki pewnie dostarczały towar do sklepów.
- Jeremy, proszę, powiedz, co się dzieje?
- Nie teraz. Siedź i patrz! – odpowiedział nieco opryskliwie.
Emma postanowiła nie pytać. Zawsze to lepsze niż stanie w oknie i czekanie na świt.
O szóstej pięć żaluzja w drzwiach sklepu zaczęła się powoli podnosić. Jeremy wysiadł i podszedł do jeszcze niezupełnie otwartych drzwi. Czekał. Człowiek, który pojawił się w drzwiach aż się przestraszył:
- Ale mnie pan wystraszył! Nie spodziewałem się kogoś za drzwiami! Ale pan niecierpliwy! – mówił uśmiechając się coraz szerzej.
- Ma pan dzisiejszą gazetę?
- Jeszcze nie, za jakieś dziesięć minut przywiozą prasę. Poczeka pan?
- No a co mogę zrobić?
- Proszę, niech pan wejdzie, zrobiłem sobie kawę, napije się Pan?
- Chętnie, poproszę.
- Czy to nie Pan stracił córeczkę… przepraszam, że o tym mówię, ale widziałem Pana w gazetach…
- Nie szkodzi, choć to trudno się z tym pogodzić.
Kawa smakowała nawet dobrze. Obaj czekali na furgonetkę z gazetami już nic nie mówiąc. Kiedy przyjechała, Jeremy zapłacił za Toronto Sun i wsiadł do jeepa.
- Po co ci gazeta? Powiedz Jeremy, nie można mnie tak zostawiać
w nieświadomości, co się stało!
- Nie teraz. W domu!
W domu Jeremy rozłożył na stole gazetę. Uważnie szukał czegoś
na poszczególnych stronach aż zatrzymał się, wyjął karteczkę ze spodni i położył obok. Chwilę studiował, potem podniósł wzrok i powiedział do Emmy:
- Wygraliśmy główna nagrodę w loterii. Jakieś 25 milionów.
Nie było okrzyków radości, skakania ani żadnych takich znaków nieopanowanej radości. Raczej zdziwiona cisza.
- I co my teraz z tym zrobimy? – spytała Emma, która znieruchomiała z kubkiem zimnej herbaty w ręku.
- Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Z pewnością muszę znowu jutro pojechać do Chicoutimi i zgłosić wygraną. Potem pomyślimy, co z tym zrobić.
Emma wyszła przed dom z tym samym kubkiem herbaty i usiadła na ławeczce Dianah, tak ja teraz nazwała. W tym momencie nie mogła zrozumieć jak to możliwe, że życie szykuje tak skrajne niespodzianki. Ta huśtawka emocji nie powinna być przeznaczona dla tych samych dwojga. Jest tyle ludzi nieszczęśliwych na świecie, którym nawet część tej wygranej zorganizowałaby życie lepiej, ale oni? Przed chwilą w skrajnej rozpaczy najchętniej zniknęłaby
z tego świata, jedynie myśl o synach wiązała ją z rzeczywistością. Teraz czuła się jak na karuzeli, która nie wiadomo czy się kiedykolwiek zatrzyma.
Poczuła mdłości, jakby naprawdę na niej była. Postanowiła, że weźmie dwa proszki na sen, bo inaczej, jeśli jeszcze ta noc będzie nieprzespana, chyba zwariuje naprawdę.
Jeremy natomiast nalał sobie piwa i rozważał swoją dalszą pracę na wyrębie. Najpierw odbierze nagrodę. Potem podziękuje za pracę a potem wszyscy przeniosą się do Europy na południe Francji, gdzie jest zawsze pachnąco i pięknie.
Popijał piwo patrząc w ogień na kominku. Zrzucił buty i wyciągnął się wygodnie na kanapie. W telewizorze, właśnie mówili o wielkiej wygranej, podając numery z jego kuponu. W końcu zasnął w ubraniu przed włączonym telewizorem.
Od dawna nie spal tak mocno. Obudził się czując ból w karku od niewygodnej pozycji. Czuł się nieświeżo. Wziął prysznic i znów usiadł przy kuchennym stole z kawą, czekając aż Emma wstanie.
Przy śniadaniu Emma z wielką powagą oznajmiła:
- Teraz już wszystko rozumiem, Jeremy. Ta wygrana to prezent od Dianah. Przeciez ona wiedziała, słyszała jak opowiadałeś, że marzysz o Europie. Pamiętasz? Rysowałeś jej kształt. Opowiadałeś, że tam nie ma prawie zim. Dianah jest teraz bogata, dla niej taka wygrana, to drobiazg…
- Emma, widzę, że musimy wyjechać i to szybko, bo jeszcze trochę
a Ty tu dostaniesz obłędu! Myśl sobie, co chcesz, dla Twojego dobra musimy zmienić nasze życie. Weź jeszcze proszek i idź spać. Albo nie! Jedź ze mną do Chicoutimi. Nawet jakbyś miała siedzieć i czekać na mnie w samochodzie.
*

Kiedy postanowili sprzedać dom, najpierw ogłosili to w osadzie. Chętni znaleźli się prawie natychmiast. To Polascy, którzy wynajmowali swój dom, a przez te parę lat ciężkiej pracy Rob uzbierał wystarczającą kwotę, zwłaszcza, że Jeremy nie ustalił wysokiej ceny. Sprzedał dom poniżej jego wartości, tylko po to, aby się go pozbyć.
Emma wiedziała, że nie musi zabierać ze sobą niczego, co jest związane gospodarstwem. Wszystko kupią nowe.
Dom w pobliżu Sisteron, stał na lekkim wzniesieniu, na horyzoncie były również góry. Nie brakowało nawet jeziora, które zastępowała szeroko rozlana rzeka Durance. Najwyższym punktem była wielka skała z prawie pionowo ustawionych warstw.
To wszystko opowiedział jej Jeremy, gdy wrócił z Francji, zadowolony, ze znalazł inne równie piękne miejsce na ziemi. Oglądała widokówki, które jej przywiózł i z tej wyprawy. Z całą ufnością przylgnęła do tego miejsca. Rozumiała, że pobyt tutaj będzie jak drapiący cierń w jej duszy.
Chodziła po starym domu i pakowała do kartonów jakieś obrazki ze ściany, fotografie, zabawki dzieci i przede wszystkim rysunki Dianah. Wilka umieściła na samym spodzie pudła, aby nic go nie zniszczyło.
Ostatniego wieczoru przed wyjazdem, kiedy już mieli nadany bagaż i bilety do Paryża, usiedli z butelką wina i patrząc sobie w oczy powoli wypili ją całą. Potem otworzyli drugą.
- Wiem, co sobie tam myślisz Emma. Ja też sobie myślę to i owo, ale ja muszę się Wami zaopiekować. No koniec tego picia. Za pomyślność tego domu! Żeby nic tak strasznego już nigdy się w nie zdarzyło. Wypili toast i poszli spać.
 Rano powiesili klucz na haczyku przy drzwiach dla Polaskich.
Noemie otworzyła dom i zawołała:
- Rob chodź tutaj zobacz Fishmanowie zostawili dla nas pół butelki wina i karteczkę z życzeniami! To miłe z ich strony!
Znała ten dom. Bywała tu przecież u Emmy. Widziała od początku dorastanie  Dianah. W kuchni na stole stały ich talerze na podkładkach w słoneczniki.
Na kuchni ich garnki, nawet w lodówce i zamrażarce ich jedzenie. Właściwie wprowadzili się do cudzego domu, ale za zgodą ich właścicieli. Łóżka posłane świeżą pościelą, zapraszały do spania. Niczego nie muszą kupować do nowego domu. To  było dla nich bardzo korzystne. W szafach został ich zapach, ich ubrania, których nie zabrali. Ubrania chłopców przydadzą się dla ich synka Liama, natomiast dziewczynki… chyba nie.
Jutro wsiądą do jeepa Jeremy’ego a teraz Roba i wywiozą te sukienki i ubranka do miejsca, gdzie można oddawać używaną odzież.
***

Kobieta uważnie przypatrywała się granatowej sukience w białe groszki. Obejrzała metkę, dół spódniczki i kołnierzyk. Wyglądała na nową, albo prawie nową. Marysia właśnie szła do pierwszej klasy. Dziewczynki są ubrane różnie. Przeważnie w białe bluzki i granatowe spódniczki. Ta sukienka, chociaż inna nadawała się nie tylko na ten dzień, ale nawet i później mogłaby w niej chodzić. Jej budżet domowy był tak niewielki, że dodatkowe kupno czegokolwiek poza książkami do pierwszej klasy było prawie niemożliwe.
- Ciekawe ile ona może ważyć – pomyślała. Zdjęła wieszak i uniosła sukienkę w dłoni – No może pół kilo, a może mniej. Jest lekka.
Z pewnym wahaniem włożyła ją do koszyka. Najwyżej poprosi ekspedientkę, aby najpierw ją zważyła. Dzisiaj wszystko jest po 21 złotych za kilogram. Powoli podeszła do sprzedającej.
- Czterdzieści dwa deko – 8,80 – powiedziała.
- A nie macie jakiś rabatów?
- Dobrze, umówmy się, że dzisiaj wyprzedaż. 3,50 – będzie dobrze?
- Tak! dziękuję Pani bardzo, i miłego dnia!
Pierwszego września mała Marysia, w sukience w groszki, ściskając w jednej ręce zeszyt w kratkę i ołówek, a drugą trzymając się mamy, szła do swojej pierwszej szkoły. Cieniutkie warkoczyki podskakiwały, kiedy od czasu do czasu podbiegła szybciej, aby dorównać mamie.

Brak komentarzy: